LAUREAT 2022
Szanowni Państwo,
laudacja, czyli mowa pochwalna, winna być krótka, dosadna i pozbawiona nadmiaru pochlebstw, aby mogła spodobać się słuchaczom i nie zirytować Laureata. A nasz Laureat to słuchacz uważny, przenikliwy, wyczulony na każdy fałsz słowa i zgrzyt zdania, szczególnie jeśli wypowiada się je tu, na Śląsku. Więc zadanie mam niewdzięczne, ale spróbuję.
Szczepana Twardocha nagradzamy za powieść Pokora, o której jeden z członków Kapituły, słusznie przecież, mówił, że po raz trzeci wprowadziła Śląsk do polskiej literatury. Nie jestem jednak pewien, czy sam autor chciałby takiej pochwały. Ale też dodam od razu, że w jego książce doceniliśmy przede wszystkim wybitne pod względem artystycznym, autentyczne i społecznie doniosłe świadectwo pracy nad śląską pamięcią zbiorową, uwieńczony literackim sukcesem trud kształtowania jej – jak to nazywa autor – „modelu polifonicznego, uwzględniającego pamięć o całym spektrum postaw Ślązaków i moralnych wyborów, jakie podejmowali w XX wieku”, w którym jest miejsce na „czyny i wybory naszych przodków chlubne i haniebne, mądre i głupie”.
Mówię o tym jako przedstawiciel Kapituły, która wysłuchawszy rozmaitych opinii o Autorze niezmiennie utwierdzała się w przekonaniu, że nagradza artystę, który wcale nie jest bezdyskusyjnym kandydatem do tej nagrody – miłym, wdzięcznym, jedynym… Tak jak jego powieść nie jest przytulanką na literackie wieczory w jakimś górnośląskim skansenie.
Nie chodzi wszak o to, ile Kutza jest w Twardochu – na pewno tyle, ile potrzeba, aby dziadka i wnuka przypisać do tej samej symbolicznej wspólnoty Ślązaków, która próbuje przywrócić im godność i dlatego mówi się o nich, że „coś im się pomieszało, i sami nie wiedzą, kim naprawdę są”. A to dlatego, że głośno i odważnie wyrażają swój sprzeciw wobec wszystkiego, co ich, zwłaszcza jako Ślązaków, boli, niezależnie od tego, jaką barwą się mieni i skąd pochodzi. Ale też obydwaj nie szczędzą przekleństw „naszej zasranej krasnoludkowatości”, o której wielokrotnie, i to w jeszcze bardziej dosadnych słowach, wypowiadał się patron tej nagrody. Potrzeba odratowywania duchowości Śląska pozostaje bowiem ciągle aktualna i rozumieją to ci, którzy chcą słuchać zarówno Kutza, jak i Twardocha.
Któż bowiem odważniej niż Twardoch dziś – tak jak Kutz wczoraj – bierze się za bary ze śląską tożsamością, kto dosadniej i z większym uporem, ale bez gwarancji efektu, tłumaczy nam, że trzeba zająć się sobą, bez oglądania się na to, co myślą o nas inni: „Przestańmy się prosić o uznanie przez innych, uznajmy się sami. Zróbmy się sami”. I taka też jest jego powieść: niepokorna, bolesna i mądra mądrością pokoleń, który na ten Twardochowy silezjański stop przez wieki pracowały. I zapracowały.
Ale Twardoch nie wchodzi w stada, a jeśli już, to tym stadem (a raczej stadłem) pozostaje rodzina i jego pilchowicka, wielka ojczyzna – to one są tym dobrym losem na loterii jego życiowej i pisarskiej orki, który wylosował. „Jestem tym, kim się sam zrobiłem, ale musiałem zrobić się z czegoś” – wyzna. To, z czego się nasz Laureat zrobił i jak się zrobił, wielu drażni, zresztą drażnić musi; jednych z głupoty, innych z przekory albo dlatego, że woleliby Twardocha w tym czy innym pakiecie, bardziej uładzonym, polskim, bardziej śląskim czy jakim tam jeszcze; jeszcze innych – bo mylą artystę z personą, nazwisko człowieka z literacką maską, a to już błąd, za który w szkole dostaje się pałę. Jednym i drugim zaś odpowiada tak: „Zajmijmy się tym, co sami o sobie myślimy. Dyskutujmy, spierajmy się między sobą, definiujmy się sami w tych dyskusjach. Odnośmy się do polskości, która przecież, chcemy tego czy nie, od stu lat ma duży wpływ na naszą tożsamość, ale odnośmy się do naszego własnego polskości przeżywania”.
Taka też nauka płynie z tej powieści, ze wszystkimi jej literackimi oraz pozaliterackimi barwami i odcieniami, z jej niepowtarzalnym kunsztem słowa i narracyjnym wyrafinowaniem. Bo w jednostkowym losie Aloisa Pokory, Ślązaka, który miał stać się kimś, a musiał zostać nikim, zaklęty jest cały świat; ale i on jest tym światem – z jego chaosem i niedostatkiem, brakiem telosu i teofanii (o czym mądrze pisał Autor w swoich felietonach), a wielokrotnie zdążył się przekonać Pokora, bo życie dawało mu tęgą nauczkę.
I tego właśnie uczy Pokora – ten z powieści i ten ze sceny, na którą zawędrował dzięki udatnej adaptacji pisarza – raz na siłę przerabiany na Polaka, „późnego Rzymianina”, kiedy indziej na Niemca, najpierw sapera z flandryjskich okopów I wojny światowej, potem berlińskiego rewolucjonisty, przechodząc po drodze wszystkie stadia upodlenia. A on chciał pozostać po prostu tym, kim był: Aloisem Pokorą z Nieborowitz, rocznik 1891. Jego wołanie ze sceny, kiedy po latach tułaczki wyzna z bólem: „Na co mi to było, jak jo terozki nikaj niy przynoleża”– to krzyk rozpaczy już nie tylko tego jednego nieborowickiego Lojzika, i nawet nie jego tylko pokolenia (do którego należał też mój dziadek, rocznik 1895, weteran spod Verdun, który 20 lat potem cudem uniknął Wehrmachtu, bo za dobrze fedrował na siemianowickiej grubie), ale wielu wcześniejszych i późniejszych Alojzów, Antonów, Karlików i jak im tam było. Tych wszystkich, którzy jak on boleśnie doświadczyli tego, że historia wcale się kołem nie toczy i że wszystko, co przychodzi „po”, wcale nie musi powracać do początku i być mądrzejsze albo lepsze od tego, co było „przed”.
Kończę życzeniami dla Laureata, czym wypowiadam zarazem wolę większości członków Kapituły:
Szanowny Panie Szczepanie Twardochu, Drogi Laureacie: poczuj, żeś terozki doma jeszcze bardziej niżeś boł!
Andrzej Gwóźdź